Uśmiechnięta, choć lekko przestraszona, wyciąga do mnie dłoń, w której trzyma gęsto zapisane kartki papieru.
- Moje życie - mówi. - Trochę niesprawnie opisane, ale moje. Nazywam się Iwona Ewa Mękarska. Mękarska jak męka. To nazwisko jest, jakby tu powiedzieć, bardzo znaczące.
Poprawia chustkę, zakrywającą głowę. Obciąga rękawy szlafroka. Wsuwa na nogi kapcie.
- Wszystko, co mam, tu dostałam. W szpitalu. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna spotkałam się z taką dobrocią. Aż miałam łzy w oczach, gdy przychodzili do mnie, pytali, jak się czuję, traktowali z przyjaźnią. Pięknie tu jest...
Tu, czyli na oddziale wewnętrznym Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku, gdzie w ostatni piątek lutego karetka przywiozła panią Iwonę.
Kasza jak kawior
Dr Ewa Massalska, ordynator interny, spotkała już wielu wygłodzonych i schorowanych bezdomnych. Powinna się przyzwyczaić. Jednak o pani Iwonie nie może mówić bez emocji.
- Trafiła do nas w ciężkim stanie. Przywieziono ją ze zsypu na Chełmie, gdzie od dawna mieszkała - opowiada doktor Massalska. - Wychłodzona, wygłodzona, gorączkująca, z zapaleniem oskrzeli, w strupach. Dziś to już nie ten sam człowiek. Zmiany skórne ustąpiły, antybiotyk pomógł. A żeby pani widziała, jak ta kobieta jadła! Dla niej szpitalna kasza to jak kawior!
Iwona mówi, że zsyp nie był taki zły. Ludzie z bloku też dobrzy, pozwolili jej tam mieszkać. Widzieli, że nigdy, ale to nigdy nie piła alkoholu. Że stara się utrzymywać czystość. Dywany położyła na podłodze, by nie stąpać po gołym betonie. Na ziemi postawiła wyrzucony na śmieci tapczan bez stelażu. Miała nawet czajnik elektryczny, póki jej go nie ukradli. Wychodziła rano zbierać puszki.
- Na kilogram wchodzą 54 puszki - tłumaczy. - Za to dostaję 4 złote.
Ale potem przyszły mrozy. Takie, że w nieogrzewanym zsypie zamarzała herbata.
Zajrzeli do niej strażnicy miejscy. Wcześniej sąsiedzi poprosili, by pani Iwonie kłopotów nie robić. Zajrzeli więc nie interwencyjnie, ale z troski.
- Pani Iwonko, żyje pani? - spytali.
- Żyję, żyję - odpowiedziała.
Odmroziła nogi. Czuła się coraz gorzej. Znosiła te puszki do zsypu, segregowała. Ale wszystko się zamazywało przed oczami. I głowa tak bolała. Puszek było mniej, pieniędzy też. Jadła bułkę, a gdy na bułkę zabrakło - resztki ze śmietnika.
Zapijała zimną wodą.
W piątek przyszła zaniepokojona sąsiadka. Przyniosła zupę. Wtedy Iwona upadła. Przyjechało pogotowie.
Do szpitala trafiła już bez butów, bo wcześniej buty także ukradli. - Jeden biedny człowiek drugiemu biednemu taką krzywdę robi - kiwa głową Iwona.
I zaczyna opowiadać o życiu zapętlonym...
Tata, mama i macocha
"Urodziłam się 9 listopada 1958 roku w Gdańsku. Do piątego roku życia mieszkałam w Domu Dziecka w Oliwie. Potem zaadoptowali mnie rodzice, którzy nie mogli mieć dzieci. Byli bardzo troskliwi i dobrzy, choć w podeszłym wieku..."
Mieszkali w domku-bliźniaku. Iwonka miała wszystko - miłość, ubrania, wakacje. Tak było aż do liceum...
Dobrze pamięta ten dzień. Wróciła z wycieczki do Czechosłowacji. Potwornie zmęczona, bo nie spała całą noc w pociągu.
Mama była jakaś dziwna. - Muszę ci coś powiedzieć - przytuliła Iwonę. - O tacie. Zdradza mnie. Upiekę ciasto, zrobię herbatę. Porozmawiamy.
Nie uwierzyła. Tata miał już po 70. Ot, taki dziadek. Gdzie mu tam baby w głowie?
- Prześpię się, mamusiu i porozmawiamy - obiecała.
Do dziś żałuje tamtych słów. Wyrzuca sobie, że sen był ważniejszy. Ledwo zamknęła oczy, usłyszała huk. W kuchni leżała mama.
- Lekarz powiedział, że dostała wylewu - smutno opowiada Iwona. - Upadając uderzyła skronią o róg stołu. I to ją zabiło. Gdybym była przy niej...
Niedługo po pogrzebie matki zaczęły się libacje. Do ojcowego łóżka trafiały coraz młodsze dziewczyny. Protestowała, ale tata wykrzyczał Iwonie, że nie jest jego, tylko adoptowana.
Przerwała naukę w II klasie liceum.
Po jakimś czasie przyszła Ona. Zaledwie rok starsza od Iwony. Chciała się wprowadzać. Doszło do awantury, tata stanął po stronie Tamtej. Cała dzielnica śmiała się z Iwony, że ma młodą macochę.
- Znalazłam pracę w Herbapolu - mówi Iwona. - Poznałam chłopaka i zaszłam w ciążę.
Na miesiąc przed porodem wróciłam szybciej z pracy do domu. Człowieka, którego kochałam, zastałam w łóżku z macochą. Wyrzuciłam go, powiedziałam ojcu. Nie uwierzył.
Ojciec wziął ślub z Tamtą. Po kolejnej awanturze Iwona zamieszkała w piwnicy. Niewiele brakowało, a urodziłaby tam syna.
Kiedy Gienek przyszedł na świat, ojciec się zmienił. Jakby złagodniał. Wróciła do domu. I jakoś tam mieszkali w czwórkę...
Ojciec dożył 78 lat. Przed śmiercią usłyszał, że jego młoda żona spodziewa się dziecka.
- To nie było jego dziecko - wzdycha Iwona. - To ojca zabiło.
Tułaczka
Macocha po pogrzebie sprowadziła do domu kochanka. Zameldowała go. Wprawdzie majątek po ojcu podzielono sądownie, ale Iwona i jej syn nie mieli łatwego życia. Awantury, libacje, groźby.
Poznała mężczyznę. Zaproponował, by Iwona wprowadziła się do niego z synem, a do bliźniaka przeniesie się jego matka.
- Po kilku latach zrozumiałam, że zostałam oszukana - mówi Iwona. - On mnie wymeldował i tak straciłam mieszkanie po rodzicach.
Chwytała się każdej pracy, by utrzymać siebie i syna. Harowała na czarno u ogrodnika, zbierała złom, opiekowała się za mieszkanie pewnym wdowcem. Syn uczył się w technikum. Pewnego dnia, gdy skończył 18 lat, przyszedł do niej i powiedział, że wyjeżdża do Poznania. Tam miał obiecaną pracę. I zniknął.
Iwona wie, że żyje, że ma żonę. Ale adresu nie zna.
Przez jakiś czas mieszkała w altance z drewna na Mostowej. Bez wody i prądu, ale dawało się żyć. Obok zamieszkała pewna pielęgniarka.
Na cegłach przed altanką gotowała sobie wodę, czasem zupę. W mrozy okrywała się, czym dało. W dzień wychodziła do pracy lub zbierać puszki.
Pewnego dnia wróciła do altanki, ale już... jej nie było. Ktoś rozebrał ją na opał. Altankę pielęgniarki nieznani sprawcy też rozebrali.
Znów szukała miejsca do życia. Znalazła zsyp w bloku przy ul.Chałubińskiego.
- Mało miejsca, ale przytulnie - mówi. - Najważniejsze, że stara kanapa do spania weszła. I jakoś się trwało, póki nie nadeszły te straszne mrozy.
Piekarnik z ciastem
Po dziesięciu dniach pobytu w szpitalu Iwonie lekko zaokrągliły się policzki. Zeszły strupy, wrócił błysk w oczach.
Lekarze zawiadomili o nietypowej pacjentce Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej.
Poniedziałek rano. Przy łóżku Iwony siada Dorota Walczak z referatu osób bezdomnych MOPS. Rozkłada kartki, wypełnia ankietę.
- Dlaczego pani się wcześniej do nas nie zgłosiła? - patrzy na kobietę w szlafroku ze zdziwieniem.
Iwona tak naprawdę nie wie, dlaczego.
- Może przez te puszki? -zastanawia się. - Muszę przecież zarabiać na siebie, a do noclegowni z puszkami mnie nie wpuszczą. A tam tylko jeden posiłek dziennie dają.
- Będzie pani miała nocleg i trzy posiłki dziennie - obiecuje Dorota Walczak. - Po wyjściu ze szpitala proszę się do nas zgłosić. Nie może pani wrócić do zsypu.
Iwona kiwa głową. Zgłosi się, oczywiście.
- Ale ja nie chcę mieszkać na stałe w schronisku - patrzy na mnie ze łzami w oczach.
Bo choć los zaprowadził ją do zsypu, to Iwona przez lata pielęgnuje w duszy jedno prawdziwe marzenie.
- Tak bym kiedyś w życiu znów chciała mieć prawdziwy dom. Nawet u ludzi, za opiekę. Bo ja naprawdę umiem opiekować się innymi. I gotować umiem. I lubię. I ciasto mogę upiec. Takie prawdziwe, w piekarniku, żeby pachniało w całym mieszkaniu.
Zamyka oczy. Uśmiecha się do siebie, jakby czuła ten zapach prawdziwego ciasta.
Źródło: Dziennik Bałtycki (Dorota Abramowicz) 2006-03-11 |